czwartek, 12 stycznia 2017

Jak makiem zasiał...

Wygląda na to, że blogowo milczę od roku. W prawdzie minął miesiąc od ostatniego wpisu, więc nie jest aż tak źle.
W życiu często brakuje CISZY. Zawsze coś jest w tle - muzyka, rozmowy, mnóstwo innych odgłosów. Ciężko zupełnie odciąć się od wszelakich dźwięków. W gwarnej cywilizacji brakuje złotego milczenia. Można dać sobie z tym spokój, a można tego spokoju szukać. Warto zadbać,zwłaszcza o ten wewnętrzny.
W moim rozliczeniu ubiegły rok wypada słabo. Ale to już było...
A ja chyba czekam na lepsze jutro. Trudne wydarzenia przysłaniają zwykle dobre chwile, które na pewno były, są i jeszcze będą. Choćby dla równowagi. Nowy Rok dopiero co się zaczął, zatroszczmy się o to, by dostrzec każdy pozytywny moment.
Według prognozy mój Starszak zaczyna burzliwy etap (klik i trafisz w mig). Coś w tym jest. 
To wcale nie ułatwia sprawy, ale trzeba sięgnąć po parasol, a czasem nawet koło ratunkowe i do laaaata, do laaaata... Yeah. 
Przytłacza mnie wiele nierozwikłanych spraw (nie uznaję słowa "problem"), na które niestety nie mam wpływu. Ale zostawmy te "trudne sprawy", bez użalania się "dlaczego ja?".
Chciałabym jednak skupić się na wspomnianej ciszy i dobrych chwilach...
A nawet smacznych ;) Często modyfikuję swoje przepisy (nie genetycznie!), bo - tak jak w życiu - zmiany są potrzebne.
Tym razem bez szczegółowej fotorelacji, za to z podwójnym smakiem ;)
><> mmmalinki - łatwo i przyjemnie,
><> mmmak - nawet dla tych, co nie wiedzą jak.
Odświeżmy zatem przepis na rogaliki (klik i trafisz w mig).

1. wersja malinowa - wyszły raczej ślimaki niż rogale, ale nie przejmuję się tym wcale ;)
Ciasto przygotowałam tak jak zwykle, zmieniłam jedynie rodzaje mąki (użyłam orkiszowej, gryczanej i pszennej). 
Tym razem nie wydzielałam pięciu kulek, tylko dwie. Rozwałkowałam je na kształt dużego prostokąta, posmarowałam dżemem malinowym, ułożyłam jeszcze maliny i jagody, a potem zwinęłam rulon. 
Rolady schłodziłam w zamrażarce przez ok. pół godzinki.
Skroiłam w sumie 50 plastrów, które układałam na dwóch blachach wyłożonych papierem do pieczenia.
Wierzch ślimaków pociągnęłam białkiem, jak na ślimaki przystało.
Piekłam ok. 25 min., tradycyjnie w 180 st.

2. wersja makowa - dla 39 nadzianych rogalików i jedna solidnie wygnieciona "koperta" (?) 
z jabłkiem - autorstwa Małego Pomocnika.
Ciasto zagniotłam z takich samych składników (znowu mąka orkiszowa, gryczana i pszenna).
UWAGA - nie wlałam wszystkiego tłuszczyku (w garnku zostawiłam ok. 2 łyżek roztopionego masła klarowanego). 
Przez ten czas, gdy ciasto wyrastało, zrobiłam masę makową, do której potrzebowałam:
><> wspomniane 2 łyżki masła,
><> niepełną szklankę wody (200 ml),
><> 4 łyżki miodu gryczanego,
><> 2 łyżki syropu klonowego,
><> 1 łyżkę cynamonu,
><> 10 orzechów włoskich,
><> 1 paczkę suszonych moreli (100 g),
><> 1 opakowanie zmielonego maku (200 g).
Masło, wodę, miód i syrop podgrzewałam na małym ogniu. Po chwili dodałam pokrojone orzechy i morele. Gdy zawrzało sypnęłam cynamonem oraz makiem. Mieszałam i gotowałam jeszcze dosłownie przez chwilę do napęcznienia. Przykryłam pokrywką i zostawiłam do ostygnięcia.
Masa jabłkowa okazała się szybsza w przygotowaniu (jabłko na kawałki, bez ceregieli), za to formowanie "koperty" wydawało się bardziej pracochłonne. Pomocnik wielokrotnie wałkował, kroił i kulał zanim zdecydował się coś ulepić ;)
Wierzch rogalików posmarowałam białkiem i posypałam cukrem trzcinowym (miał być mak, ale takiego najzwyklejszego nie mieliśmy!).
Piekłam 21 min., tzn. piekarnik piekł ;)


Jak mawia mój Pomocnik: "O! I już!"

Smacznego chyba nie trzeba życzyć ;)
Za to pięknych chwil koniecznie! Odrobiny spokoju. Ciiii...
sza.

czwartek, 8 grudnia 2016

Sama słodycz

Dzieci są rozkoszne, zwłaszcza te maleńkie. Babcie (takie typowe, standardowe) pewnie powiedziałyby, że sama słodycz! 
... i najchętniej słodyczy by nie żałowały. Czekoladkę, cukiereczka... 
A co za dużo...
Tłumaczenie, że "przecież tak patrzy, na pewno chce", a to "smak szczęśliwego dzieciństwa" i na pewno "nie zaszkodzi" jakoś mnie nie przekonują. 
Choć sama byłam wychowywana w słodyczowym dostatku, staram się, by moi Chłopcy nie poznali zbyt szybko sklepowych "smakołyków".
Trudno doszukać się tam jakichkolwiek wartości odżywczych, za to biały cukier i tłuszcze częściowo utwardzone (czyt. trans!) oraz mnóstwo "polepszaczy" to często powtarzający się skład.
O skutkach, jakie powodują można wiele poczytać. 
Można, ale łatwiej żyć w nieświadomości. "Mniej wiesz, dłużej śpisz"
A co z jakością? Jakością życia?
Niektórym wystarczy napis "Kinder" albo "dla dzieci", żeby zakwalifikować dany produkt jako faktycznie odpowiedni do spożycia przez najmłodszych. Postaci z bajek i kolorowe opakowania też sugerują, że "dzieci to lubią". A co z drugą stroną medalu?
Zakupy, zwłaszcza z towarzystwie Chłopaków to nie lada wyzwanie. Bez kartki ani rusz! Inaczej nie ma szans, by kupić to, po co przyszliśmy. Małe rąsie łapią za wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu (co prawda, jeszcze ograniczonym, ale do czasu, do czasu!). Najlepiej szybko zapakować do koszyka to, co niezbędne (i sprawdzone!), potem truchcikiem do kasy... Ciężko zatrzymać się na dłużej przy jednym produkcie, aby poczytać, co napisano drobnym maczkiem z drugiej strony opakowania. Mówi się, że "kto czyta, żyje podwójnie". Wydaje się być korzystniejsze od dłuższego spania. ;)
Starszak nie poznał jeszcze "smaku dzieciństwa" i mam nadzieję, że nie pozna zbyt szybko. 
Kręci się zwykle w dziale warzywno-owocowym, pakuje od razu jabłka i marchewkę do małego koszyka, czasem skubnie po kryjomu jakieś winogronko. Banany są przeważnie ulokowane zbyt wysoko. Potem szuka mąki, makaronu, masła i śmietany. Nie muszę się martwić, że nam tego zabraknie w kuchni. Przy kasie jest w miarę spokojnie. Nie wyrywa się do lizaków i innych łakoci. Zdarza się, że grzecznie wykłada produkty na ladę. Częściej jednak rozgląda się za moim portfelem, żeby policzyć "pąszki" albo atakuje terminal.

Dawniej każdy mój dzień był "na słodko". Trudno się ograniczyć, jeszcze trudniej zupełnie zrezygnować ze słodkości. To strasznie uzależnia. Łatwiej sięgnąć po taką kaloryczną przekąskę i oszukać głód w ten sposób. Na swoim przykładzie, mogę stwierdzić, że można znaleźć złoty środek. Wystarczy trochę chęci i samodyscypliny. Jest przecież dużo zdrowszych odpowiedników. W sklepach ze zdrową żywnością eko-ciasteczka, batoniki musli itp. są jednak znacznie droższe od smakołyków znanych z reklam. Nie zawsze idzie to w parze z jakością. Warto zweryfikować skład. 
Do tego dochodzi jeszcze opakowanie, które jak się okazuje - nie zawsze jest bezpieczne (plastik plastikowi nierówny!). Najlepiej chyba wyczarować coś samemu... Wymaga to trochę czasu, ale od czego ma się Pomocników (czyt. małe rąsie) ;)

Dopóki mamy wpływ na to co, podajemy Dziecku - jest świetnie (o ile podchodzimy świadomie do tematu). Ważne, żebyśmy jeszcze sami dawali dobry przykład! Inaczej słabo to wypada...
"Ciocie" z pewnością mają dobre intencje częstując landrynkami. W paczkach świątecznych królują produkty czekoladopodobne. Czy warto z tym walczyć?
W niektórych żłobkach, przedszkolach, szkołach zaszły już pewne zmiany, takie ku lepszemu. 
Dzieci dostały zdrowe przekąski, owoce, przytulanki, książki... Prezenty i jadłospisy można przecież zweryfikować i modyfikować - byle nie genetycznie ;)
Nie ma jednak sensu zmieniać całego świata, ale warto zadbać o siebie i swoje najbliższe otoczenie.

Chłopcy na pewno poznają kiedyś smak najtańszych chipsów, żelek i coli. Nie uchronię zbyt długo przed rzeczywistością. Może będą wymieniać pożywne kanapki na "śmieciowe" jedzenie, nie wiem. 
Wiem, że w placówkach edukacyjnych "czarny rynek" funkcjonuje sprawnie, a ciekawość nie maleje. 

Na swoim przykładzie - zauważyłam, że pierwszy kontakt ze sklepowymi słodyczami (taki po długiej przerwie) jest zupełnym szokiem! Wafelki, które kiedyś wydawały się przepyszne, stają się obrzydliwie słodkie. Niestety szybko można się ponownie "wkręcić", a z odwykiem już gorzej.
Mam nadzieję, że Chłopcy pozostaną jak najdłużej naturalnie słodcy, bez żadnych "wspomagaczy". Pierwsze trzy lata są przecież kluczowe, tak ważne w rozwoju (kolejne też są)!
Może spróbują czekolady jak "pierwszego papierosa" i stwierdzą, że to nie to... 
Sami wybiorą, jaką drogą pójdą. Moim celem jest zakorzenić dobre nawyki żywieniowe.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Jak zwał?

"Jak się zwał, tak się zwał, byleby się dobrze miał."
Dobrze się czujecie ze swoimi imionami?
Uważam, że moje jest całkiem w porządku. Nie brzmi śmiesznie, nie jest trudne do wypowiedzenia i szybko można je zapisać (nawet od końca, bo w zasadzie nic się nie zmieni). Traci jednak na wyjątkowości przez swoją popularność - to najczęściej nadawane imię na świecie!
(nosi je aż 98 mln kobiet!)
Miałam być Kamilem, ale wyszło jak wyszło. 
Rodzice mieli odmienne zdania, co do żeńskiego imienia, więc otrzymałam dwa - Anna Monika.
Na co dzień zupełnie nie pamiętam o tym drugim. Ciągnie się trochę jak cień, a ja nie zwracam uwagi. Uświadamiam sobie, że jest coś więcej, dopiero, gdy wyciągam dowód albo wypełniam jakieś dokumenty. Dla mnie to kłopotliwe. 
Słyszałam opinię, że dobrze jest mieć dwa imiona. W sytuacji, gdy to pierwsze nie przypadnie właścicielowi do gustu, można posługiwać się drugim. Znam dwie osoby, które przedstawiały się drugim imieniem i tak się przyjęło. Podpisują się inaczej, więc czasami wynikają z tego małe nieporozumienia. Byłam nawet gościem na ślubie Basi, która formalnie jest Zosią. Ja czułam się dość dziwnie, gdy słyszałam przysięgę, a co dopiero przyszły mąż ;)
U mnie taka zamiana nie miałaby sensu. Siostra to Monika, więc już wystarczy...
Coraz częściej spotykam ludzi, którzy zdecydowali się przekazać Synowi imię Ojca. Czy nazwisko to mało? Pamiętam tylko z zagranicznych filmów, że często pojawiał się "duży Ben" i "mały Ben" albo dodatek "junior". Nie wiem, czy to przez zachodnie wpłwy czy brak kreatywności, ale coś jest na rzeczy. Dziewczynek chyba to nie dotyczy (a może w mniejszej skali), bo nie znam takiej, która nosiłaby imię Mamy. Dawno, dawno temu w rodach arystokratycznych była taka tradycja, podobno jeszcze się uchowała. Więźniowie podobno mają też taki zwyczaj.
Babcia mówiła mi kiedyś, że jeśli da się imię po Ojcu, to wkrótce zostanie tylko jeden (śmierć? rozwód?). Za wiele prawdy pewnie w tym nie ma, ale zniechęcić trochę może... 
Zastanawiam się tylko, czy Dziecko nie będzie za mocno utożsamiane z Ojcem, nie zaburzy to właściwych relacji między nimi... Czy ten "mały" będzie traktowany poważnie przez otoczenie, czy będzie miał szansę spoważnieć w dorosłym życiu? Czy inni postrzegają go przez pryzmat Ojca? 
Jak on sam będzie o sobie myślał?
I co z korespondencją? Jak uniknąć wątpliwości?
Przypomniał mi się pewien żarcik. To tak na rozluźnienie ;)
 "Wywiad do kamery z matką wielodzietną mającą siedmiu synów:
- Jak ma na imię najstarszy syn?
- Stefan.
- A drugi syn?
- Stefan.
- Aha... A trzeci syn?
- Stefan.
- Eee... a kolejny?
- Stefan.
- To każdy jest Stefan...?
- Każdy jest Stefan.
- To jak pani ich woła?
- Jak to jak? Po nazwisku!"
To też jest jakieś rozwiązanie ;)
Ja wolałabym jednak, żeby nazwisko pozostało to samo, a imiona już niekoniecznie. 
Zdarzało nam się żartobliwie mówić do naszych Chłopaków - Maciek, Franek, Józek... (bez urazy dla nikogo), ale później zastanowiłam się nad tym. Przecież wybraliśmy inne imiona, więc po co mieszać?
Chłopcy mają po jednym imieniu, ale takim dłuższym, żeby nie było za mało ;) 
Nazywajmy rzeczy po imieniu. Ludzi też nie zaszkodzi.

Chcecie poznać historię Mikołaja i Mateucha, Mateusza? ;)


Czasami wystarczy na kogoś tylko spojrzeć i wszystko staje się jasne, jakby imię było wypisane na twarzy. U nas nie było to takie oczywiste.
Rodzina trzymała mnie w przekonaniu, że urodzę Córkę. Nawet jakaś wróżka podobno to potwierdziła... Na USG nie można było jeszcze za wiele określić, więc zaczęłam zastanawiać się nad imieniem. To wcale nie takie łatwe. Przejrzałam cały kalendarz, otworzyłam mnóstwo kart w przeglądarce internetowej, poczytałam trochę o znaczeniu imion.
Do tego doszły jeszcze wymysły Kobiety (nie ma lekko!) w Ciąży (bez dyskusji). 
Uparłam się, że imię powinno zaczynać się na "M", mieć trzy sylaby i nie zawierać "r". Mogłoby mieć ujmującą historię i nie kojarzyć się od razu z jakimś pieskiem czy kotkiem.
Trochę czasu minęło, zanim ostatecznie byłam gotowa zdecydować się na Milenę. Nie dopuszczałam myśli, że może być Syn - do czasu, gdy...
miałam sen, proroczy sen! Brzmi trochę niewiarygodnie, ale tak było. Śniło mi się, że pojechaliśmy na USG w 3D do innej przychodni-mieliśmy poznać płeć. Lekarz wskazał palcem na monitor i zapytał, czy widzę, co to jest. Z niedowierzaniem dopytałam-Chłopiec? Usłyszałam, że nie ma wątpliwości, będzie Syn. Rano byłam trochę zdezorientowana. Po południu mieliśmy zaplanowaną wizytę. Pojechaliśmy i było identycznie! Dokładnie tak, jak w moim śnie! Nie mieliśmy jeszcze wybranego imienia. Zaczęłam intensywnie o tym myśleć. W drodze do domu zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zakupy. Stałam cierpliwie w kolejce po wędliny w małym sklepiku na ryneczku. Otworzyły się drzwi i do środka weszła pani z małym chłopcem w spacerówce. Sprzedawczyni podniosła wzrok i radośnie powiedziała "O! Mikołaj przyjechał!". Utkwiło mi to na tyle w pamięci, że przez całą powrotną drogę zastanawiałam się - może Mikołaj? Nie byłam przekonana, szukałam dalej... Następnego dnia, w przerwie między zajęciami, spotkałam koleżankę na pracowni. Pytała, czy znam już płeć. "Chłopak" - tylko tyle powiedziałam i nie kontynuowałam rozmowy. Wieczorem dostałam SMSa o treści: "jakby co, Mikołaj to ładne imię". Było jeszcze kilka sytuacji, po których doszłam do wniosku, że musi być Mikołaj, bo prześladuje mnie to imię...
Warunki w zasadzie były spełnione ;)

Przy Mateuszu nie miałam żadnych przeczuć, dziwnych snów itp. Czas leciał o wiele szybciej. Jedyne imię, które nie brzmiało zupełnie obco, w dodatku spełniało wszystkie kryteria i miało patrona - to właśnie Mateusz. Przed świętami rozmawiałam z moim menagerem. Między firmowymi sprawami wtrącił, że też ma Syna, po czym dodał: "Jutro mój Mateusz ma urodziny, fajny chłopak". W międzyczasie w pracy pojawiło się trzech ochroniarzy o takim imieniu... Sama też miałam kilku kolegów, którzy mieli tak na imię. Przez to nabrałam tylko wątpliwości, ale czasu było coraz mniej. Zaraz po porodzie, położna zapytała jak miał na imię Dziadek. Mówiłam, że dopiero co byłam na pogrzebie... (klik i trafisz w mig). Ale nie, nie chciałam utożsamiać ich ze sobą, szukać pocieszenia w ten sposób. Został Mateusz

Według Mikołaja i tak póki co jest "Kojaj" i "Teusz"...
Na "Mi-" i "Ma-" jeszcze przyjdzie czas, choć jako oddzielne słowa, zna je aż za dobrze ;)
Wczoraj oba były w użyciu przy spotkaniu z Brodatym...


U nas prezenty już rozdane, a Mikołaj mieszka pod tym samym adresem...



EDIT: Jak mogłam, jak mogłam zapomnieć?! 
Nie napisałam o dwóch sytuacjach. Teściowa zadzwoniła do mojego Męża, żeby zapytać, czy wybraliśmy już imię, bo nie chciałaby nic sugerować, ale może Mikołaj? Kilkanaście miesięcy później była ta sama sytuacja, tylko "A może Mateusz?". A my imiona mieliśmy już wtedy wybrane... Dokładnie takie! I nie mówiliśmy jeszcze nikomu. Ktoś miał nosa...


t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

czwartek, 1 grudnia 2016

Świąteczne gwiazdeczki

Zaczął się już grudzień. Pewnie gdybym miała telewizor, nie udałoby mi się ominąć przekazu, że "coraz bliżej Święta". W sklepach, co prawda, już dawno się zaczęło istne szaleństwo. Ale w myśl zasady "Zachowaj spokój, Mamo", nie ma się co spieszyć. Ze spokojem zagniatamy pierniczki, dając im czas na leżakowanie. Nam też nie zaszkodzi trochę odpocząć ;) 

Krok 1 - Sprawdzamy, czy mamy:
><> pół kostki masła,
><> pół szklanki naturalnego miodu (u nas lipowy),
><> pół szklanki cukru trzcinowego zmielonego na puder,
><> 2 łyżki syropu klonowego,
><> 1 szklankę mąki pszennej,
><> 1 szklankę mąki żytniej,
><> 1 duże jajko,
><> 2 łyżki kakao,
><> 1 łyżka cynamonu,
><> szczypta kardamonu i mielonych goździków.

Krok 2 - Działamy!
Masło, miód, syrop i cukier podgrzewamy do momentu, aż się ze sobą połączą (mieszamy, mieszamy!).


Roztopione słodkości łączymy z mąką w dużej misce. Do żółtka dodajemy kakao i pozostałe przyprawy.


Mieszamy do uzyskania jednolitej masy, po czym przekładamy do dużej miski i zagniatamy szybko ciasto.

Ubijamy pianę z białka i dodajemy do ciasta.

Delikatnie łączymy. Odkładamy ciasto do lodówki na min. 3 godziny (a najlepiej na kilka dni, nie ma pośpiechu).


Rozwałkowujemy ciasto i formujemy cieniutkie gwiazdeczki. W międzyczasie włączamy piekarnik (pozycja góra-dół, 180 stopni C).


Gwiazdkujemy, aż zapełni się cała blacha, wyłożona papierem do pieczenia.


Blachę z ciastkami wkładamy do nagrzanego piekarnika (środkowy poziom) i ustawiamy czas: 8 minut (jeśli pierniczki są grubsze, to mogą piec się chwilę dłużej). Gwiazdkujemy dalej... (Wyszły nam w sumie 3 tury).


Po upieczeniu przekładamy ciasteczka na talerz i czekamy aż ostygną, odważni ryzykują ;)


Krok 3 - Zjadamy lub chowamy :)
Tym razem proponuję schować do puszki i poczekać aż pierniczki skruszeją (kilka można zjeść, jest duuużo!). Za jakiś czas można zabrać się za dekorowanie - to jedna z najprzyjemniejszych czynności (nie biorąc pod uwagę konsumpcji) ;)

Wspaniałych przygotowań!
t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

poniedziałek, 28 listopada 2016

Pierwszy najlepszy?

Wszystko, co pierwsze wydaje się niezwykłe i na długo pozostaje w pamięci. To zrozumiałe.
Pierwszy rower, pierwsze wakacje bez rodziców, pierwszy przyjaciel, pierwsza jazda samochodem, pierwszy dzień w szkole/pracy, pierwsza randka, pierwszy pocałunek...
Pierwsze Dziecko.

Jeszcze długo przed tym, zanim zostałam Mamą, marzyłam o dwóch synach i dwóch córkach. Mam jeszcze nawet taką karteczkę, na której dawno temu zapisałam swoje "dorosłe plany"
Dzisiaj mam dwóch Synów i są takie dni, że brakuje mi rąk, nawet w chuście ratunkowej (klik i trafisz w mig). Nie wyobrażam sobie teraz większej gromadki. Chociaż może...
W Polsce jedno, max. dwoje dzieci to taki standard. Jeśli słyszy się, że ktoś ma więcej, to zaraz pojawiają się opinie, że pewnie jakaś "patologia". A podobno mało nas i społeczeństwo się starzeje. Przy Dzieciach zazwyczaj przeżywa się drugą młodość. Można robić wiele rzeczy, których z reguły "nie wypada" dorosłym. Miło wrócić do niektórych zabaw i zimowych szaleństw ;)
Zanim pojawił się Mały Mniejszy, mój Pierworodny był jedynakiem. Pierwsze dni (i noce!) były prawdziwym maratonem, jeśli chodzi o karmienie i przewijanie. Brakowało mi bardzo snu, a jak już udało się na dłużej zamknąć oczy, to śniły mi się dziwne rzeczy... Mąż opowiadał mi, że któregoś razu, zrobiłam mu pobudkę w środku nocy i pytałam (raczej bez świadomości), czy Mikołaj był pierwszy. Po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, przekręciłam się na drugi bok i kontakt ze mną się urwał. Rano nie pamiętałam tego zdarzenia. Przemęczenie robi swoje, ale później było już tylko lepiej ;)
Do chwili gdy... 

Po trochę ponad 20 m-cach pojawił się TEN DRUGI, więc Starszak nie był za długo najmłodszy i jedyny z nieletnich w naszym domu. Mały Mniejszy nie miał już szansy być jedynakiem. Od razu przypadła mu rola Młodszego Brata. 

Obie Ciąże miały ze sobą niewiele wspólnego, przebiegały w zupełnie innym tempie, ale o tym już pisałam (klik i trafisz w mig).
Niepotrzebnie martwiłam się, jak Starszak przyjmie Brata. Dogadują się już od samego początku ;)Podobno taka różnica wieku - do dwóch lat jest bardzo korzystna dla rodzeństwa. Wychowują się razem i umacniają relacje. Na dzień dzisiejszy to Mali Przyjaciele. Mam nadzieję, że tak już zostanie.
Pierwsze Dziecko jest nijako uprzywilejowane. Do póki jest samo, nie musi się z nikim dzielić Rodzicami. Kiedyś to Pierworodny dziedziczył cały rodzinny majątek. Dzisiaj Drugiemu i kolejnym przysługuje "500+"... 
Myślę, że nie powinno się niczego ujmować żadnemu Dziecku. Pierworodny zwykle jest wychowywany bardziej "książkowo", z większą troską o szczegóły, co wiąże się pewnie z brakiem doświadczenia i odnajdywaniem się dopiero w nowej sytuacji.
Babcie twierdzą, że Drugie Dziecko wychowuje się już samo. Może coś w tym jest, bo czas leci jakby szybciej... 
Jeden i Drugi jest inny, ale potrzebują tyle samo miłości.
Pierwszy wydaje się malutki do momentu, gdy pojawi się ktoś mniejszy... Jednak nadal potrzebuje sporo uwagi, nawet jeśli staje się już bardziej samodzielny.
"Wszystkie Dzieci nasze są!".

t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

czwartek, 24 listopada 2016

O mleku raz jeszcze

Pij mleko, będziesz wielki.
Większość z nas słyszała to chwytliwe hasło. Jeśli dotyczyłoby tylko spożywania mleka Matki przez młode Ssaki, to sama mogłabym się pod tym podpisać obiema rękami. Reklama miała jednak na celu wypromowanie picia krowiego mleka. Owszem, picie takiego mleka może znacznie (zupełnie niepotrzebnie) przyspieszyć rozwój fizyczny, przyczyniając się do wielu dolegliwości (nadwaga, alergia, miażdżyca, anemia...).
Nawet sam autor powyższego sloganu, przyznaje w wywiadach, że nie pije krowiego mleka i jego dzieci również.
Znane jest też inne hasło, nieco zmodyfikowane (a co dziś nie jest?)...
Pij mleko, będziesz kaleką.
Co o tym myśleć?
Czy mleko jest przeznaczone tylko dla "juniorów" danego gatunku?



Krowiego mleka nie piję, a póki co sama jestem producentem ;)
Babcia mówi: "Pij mleko, bo zgubisz pokarm!"...
Mimo mojej odwiecznej niedowagi mogę spokojnie nakarmić dwóch Synów, a wierzcie mi, źle nie wyglądają ;)
Jak byłam małą dziewczynką, lubiłam ciepłe mleko, takie prawdziwe, zaraz po wydojeniu krowy. Potem przez kilka lat piłam mlekopodobny płyn z kartonu. W końcu zostałam tylko przy jogurtach, niestety sklepowych, ale trudno mieć wszystko. Może nawet już nie istnieje "zdrowe" jedzenie, powietrze, cokolwiek... 
Ale wracając do mleka krowiego - zawiera za dużo białka i za mało węglowodanów dla człowieka. 
Nadmiar wapnia (nie potrzebujemy go wcale tak dużo) nie powoduje "mocnych kości", wręcz przeciwnie - jest dużym obciążeniem dla organizmu. Produkty mleczne powodują zakwaszenie i paradoksalnie przyczyniają się do osteoporozy, a także próchnicy!
Szczególnie szkodliwe jest "mleko" (czyt. sinawy płyn dostępny na sklepowych półkach) wysokoprzetworzone (przegotowane, pasteryzowane, UHT!) w dodatku nafaszerowane antybiotykami i różnego rodzaju chemią, którą krówki pochłaniają razem z paszą...
Każdy ma wybór, nie wnikam, kto co pije.
Lepiej wybrać mniejsze zło i od czasu do czasu odwiedzić uczciwego gospodarza.
Mimo wszystko, dobrze jest podejmować świadome wybory.
Ja mleko krowie zostawiam cielakom.
Moim Chłopcom staram się dawać to, co najlepsze (klik i trafisz w mig).
Odchowane zwierzęta też nie potrzebują już mleka, zwłaszcza krowiego... Woda naprawdę wystarczy.












t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

poniedziałek, 21 listopada 2016

Komunikacja

Komunikacja jest niezbędna do codziennego funkcjonowania
- zarówno miejska jak i ta międzyludzka
Jeśli psują się tylko autobusy, to jeszcze pół biedy, gorzej jak zaczyna coś szwankować w innych relacjach...

Od rzeczy martwych nie możemy wymagać zbyt wiele, od ludzi tym bardziej, zwłaszcza jeśli nie dajemy nic od siebie.

Mieszkam w maleńkiej wiosce, trochę odciętej od "reszty świata". Nie wyobrażam sobie nie mieć samochodu, szczególnie przy młodych, nieodłącznych Pasażerach. Inaczej trudno byłoby mi gdziekolwiek się ruszyć. 


Czasami przesiadamy się do autobusu albo planujemy wycieczkę pociągiem, tak dla odmiany. 
Chłopcy są wtedy zachwyceni! Nie trzeba fotelików, zapinania pasów... Możemy tulić się w chuście i czytać bajki, zamiast skupiać się na drodze. W dodatku nie muszę zastanawiać się:
><> czy kierowca przede mną właściwie sygnalizuje swoje zamiary?
><> czy inne ulice będą tak samo "zakorkowane"?
><> gdzie zaparkuję?
><> czy się zmieszczę? 
><> czy mam drobne? 
><> czy parkometr wyda mi bilet? (trafiłam już na taką "skarbonkę", która nie poinformowała o braku papieru, ale było też tak, że w pośpiechu włożyłam bilet do kieszeni zamiast za przednią szybę)
><> ile jeszcze mam czasu?
...a później - gdzie jest moje auto?!
Podobno kobiety w pierwszej kolejności zwracają uwagę na kolor. Może coś w tym jest. 
Już nie raz i nie dwa złapałam się na tym, że zapomniałam zupełnie o takim elemencie jak tablica rejestracyjna, która niewątpliwie różni się od innych. Popularny samochód o typowej dla marki barwie lakieru może być powodem wielu stresowych sytuacji. Zdarzyło mi się już kilka razy, że:
><> próbowałam otworzyć cudze auto pilotem (moje odzywało się kawałek dalej...),
><> dopasowywałam kluczyk do innego zamka (myślałam, że pilot się rozładował...),
><> łapałam za klamkę samochodu obok,
><> panikowałam w przekonaniu, że ktoś poobijał mi drzwi (ufff, moje auto stało kawałek dalej).
Na szczęście, dylematy się skończyły razem ze zmianą samochodu, więc spokojnie, nie będę już atakować ;) 

Bez samochodu prawie jak bez ręki, ale bez drugiego człowieka jeszcze gorzej. Jesteśmy częścią społeczeństwa. Rozwój cywilizacji sprawił, że mamy więcej możliwości komunikacyjnych (telefon, Internet...). Kiedyś nie było telewizji (dla nas w sumie dalej nie istnieje). 
Babcia opowiadała mi, że ludzie nie zamykali się w domach tak jak teraz. Dla każdego drzwi były otwarte. Wieczorami spotykali się z sąsiadami, wspólnie wyszywali, śpiewali i rozmawiali. Z czasem życie nabrało tempa. Wszyscy się gdzieś śpieszą, a i tak ciągle brakuje czasu... Żeby kogoś odwiedzić, trzeba się zapowiedzieć, najlepiej dużo wcześniej. Niektórych można spotkać już tylko przypadkiem (np. na zakupach).Powoli tracimy kontakt, dowiadujemy się więcej z publikowanych zdjęć. Brakuje rozmów. Nie takich przez różnego rodzaju komunikatory. Wirtualne życie jest bardzo płytkie. Trzeba prawdziwych relacji, twarzą w twarz, z uściskiem dłoni.
Traktujmy się jak równy z równym...
    

Dzieci też potrzebują prawdziwej uwagi, a nie bajkowej hipnozy przed szklanym ekranem.
Szukajmy wspólnego języka od samego początku, odpowiadając na pierwszy śmiech i nieporadne "guganie".

Słuchajmy z pełną uwagą. Skupmy się też na mimice i gestach. Dorosłym czasami brakuje słów, a co dopiero tym Mniejszym... Zaangażujmy się na tyle, aby dostrzec nie tylko sam komunikat, ale przede wszystkim płynące z niego emocje i potrzeby.
Zadbajmy o dobrą komunikację.


Porozmawiajmy, tak po ludzku.


t<><
[klik i na fb trafisz w mig]