czwartek, 8 grudnia 2016

Sama słodycz

Dzieci są rozkoszne, zwłaszcza te maleńkie. Babcie (takie typowe, standardowe) pewnie powiedziałyby, że sama słodycz! 
... i najchętniej słodyczy by nie żałowały. Czekoladkę, cukiereczka... 
A co za dużo...
Tłumaczenie, że "przecież tak patrzy, na pewno chce", a to "smak szczęśliwego dzieciństwa" i na pewno "nie zaszkodzi" jakoś mnie nie przekonują. 
Choć sama byłam wychowywana w słodyczowym dostatku, staram się, by moi Chłopcy nie poznali zbyt szybko sklepowych "smakołyków".
Trudno doszukać się tam jakichkolwiek wartości odżywczych, za to biały cukier i tłuszcze częściowo utwardzone (czyt. trans!) oraz mnóstwo "polepszaczy" to często powtarzający się skład.
O skutkach, jakie powodują można wiele poczytać. 
Można, ale łatwiej żyć w nieświadomości. "Mniej wiesz, dłużej śpisz"
A co z jakością? Jakością życia?
Niektórym wystarczy napis "Kinder" albo "dla dzieci", żeby zakwalifikować dany produkt jako faktycznie odpowiedni do spożycia przez najmłodszych. Postaci z bajek i kolorowe opakowania też sugerują, że "dzieci to lubią". A co z drugą stroną medalu?
Zakupy, zwłaszcza z towarzystwie Chłopaków to nie lada wyzwanie. Bez kartki ani rusz! Inaczej nie ma szans, by kupić to, po co przyszliśmy. Małe rąsie łapią za wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu (co prawda, jeszcze ograniczonym, ale do czasu, do czasu!). Najlepiej szybko zapakować do koszyka to, co niezbędne (i sprawdzone!), potem truchcikiem do kasy... Ciężko zatrzymać się na dłużej przy jednym produkcie, aby poczytać, co napisano drobnym maczkiem z drugiej strony opakowania. Mówi się, że "kto czyta, żyje podwójnie". Wydaje się być korzystniejsze od dłuższego spania. ;)
Starszak nie poznał jeszcze "smaku dzieciństwa" i mam nadzieję, że nie pozna zbyt szybko. 
Kręci się zwykle w dziale warzywno-owocowym, pakuje od razu jabłka i marchewkę do małego koszyka, czasem skubnie po kryjomu jakieś winogronko. Banany są przeważnie ulokowane zbyt wysoko. Potem szuka mąki, makaronu, masła i śmietany. Nie muszę się martwić, że nam tego zabraknie w kuchni. Przy kasie jest w miarę spokojnie. Nie wyrywa się do lizaków i innych łakoci. Zdarza się, że grzecznie wykłada produkty na ladę. Częściej jednak rozgląda się za moim portfelem, żeby policzyć "pąszki" albo atakuje terminal.

Dawniej każdy mój dzień był "na słodko". Trudno się ograniczyć, jeszcze trudniej zupełnie zrezygnować ze słodkości. To strasznie uzależnia. Łatwiej sięgnąć po taką kaloryczną przekąskę i oszukać głód w ten sposób. Na swoim przykładzie, mogę stwierdzić, że można znaleźć złoty środek. Wystarczy trochę chęci i samodyscypliny. Jest przecież dużo zdrowszych odpowiedników. W sklepach ze zdrową żywnością eko-ciasteczka, batoniki musli itp. są jednak znacznie droższe od smakołyków znanych z reklam. Nie zawsze idzie to w parze z jakością. Warto zweryfikować skład. 
Do tego dochodzi jeszcze opakowanie, które jak się okazuje - nie zawsze jest bezpieczne (plastik plastikowi nierówny!). Najlepiej chyba wyczarować coś samemu... Wymaga to trochę czasu, ale od czego ma się Pomocników (czyt. małe rąsie) ;)

Dopóki mamy wpływ na to co, podajemy Dziecku - jest świetnie (o ile podchodzimy świadomie do tematu). Ważne, żebyśmy jeszcze sami dawali dobry przykład! Inaczej słabo to wypada...
"Ciocie" z pewnością mają dobre intencje częstując landrynkami. W paczkach świątecznych królują produkty czekoladopodobne. Czy warto z tym walczyć?
W niektórych żłobkach, przedszkolach, szkołach zaszły już pewne zmiany, takie ku lepszemu. 
Dzieci dostały zdrowe przekąski, owoce, przytulanki, książki... Prezenty i jadłospisy można przecież zweryfikować i modyfikować - byle nie genetycznie ;)
Nie ma jednak sensu zmieniać całego świata, ale warto zadbać o siebie i swoje najbliższe otoczenie.

Chłopcy na pewno poznają kiedyś smak najtańszych chipsów, żelek i coli. Nie uchronię zbyt długo przed rzeczywistością. Może będą wymieniać pożywne kanapki na "śmieciowe" jedzenie, nie wiem. 
Wiem, że w placówkach edukacyjnych "czarny rynek" funkcjonuje sprawnie, a ciekawość nie maleje. 

Na swoim przykładzie - zauważyłam, że pierwszy kontakt ze sklepowymi słodyczami (taki po długiej przerwie) jest zupełnym szokiem! Wafelki, które kiedyś wydawały się przepyszne, stają się obrzydliwie słodkie. Niestety szybko można się ponownie "wkręcić", a z odwykiem już gorzej.
Mam nadzieję, że Chłopcy pozostaną jak najdłużej naturalnie słodcy, bez żadnych "wspomagaczy". Pierwsze trzy lata są przecież kluczowe, tak ważne w rozwoju (kolejne też są)!
Może spróbują czekolady jak "pierwszego papierosa" i stwierdzą, że to nie to... 
Sami wybiorą, jaką drogą pójdą. Moim celem jest zakorzenić dobre nawyki żywieniowe.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Jak zwał?

"Jak się zwał, tak się zwał, byleby się dobrze miał."
Dobrze się czujecie ze swoimi imionami?
Uważam, że moje jest całkiem w porządku. Nie brzmi śmiesznie, nie jest trudne do wypowiedzenia i szybko można je zapisać (nawet od końca, bo w zasadzie nic się nie zmieni). Traci jednak na wyjątkowości przez swoją popularność - to najczęściej nadawane imię na świecie!
(nosi je aż 98 mln kobiet!)
Miałam być Kamilem, ale wyszło jak wyszło. 
Rodzice mieli odmienne zdania, co do żeńskiego imienia, więc otrzymałam dwa - Anna Monika.
Na co dzień zupełnie nie pamiętam o tym drugim. Ciągnie się trochę jak cień, a ja nie zwracam uwagi. Uświadamiam sobie, że jest coś więcej, dopiero, gdy wyciągam dowód albo wypełniam jakieś dokumenty. Dla mnie to kłopotliwe. 
Słyszałam opinię, że dobrze jest mieć dwa imiona. W sytuacji, gdy to pierwsze nie przypadnie właścicielowi do gustu, można posługiwać się drugim. Znam dwie osoby, które przedstawiały się drugim imieniem i tak się przyjęło. Podpisują się inaczej, więc czasami wynikają z tego małe nieporozumienia. Byłam nawet gościem na ślubie Basi, która formalnie jest Zosią. Ja czułam się dość dziwnie, gdy słyszałam przysięgę, a co dopiero przyszły mąż ;)
U mnie taka zamiana nie miałaby sensu. Siostra to Monika, więc już wystarczy...
Coraz częściej spotykam ludzi, którzy zdecydowali się przekazać Synowi imię Ojca. Czy nazwisko to mało? Pamiętam tylko z zagranicznych filmów, że często pojawiał się "duży Ben" i "mały Ben" albo dodatek "junior". Nie wiem, czy to przez zachodnie wpłwy czy brak kreatywności, ale coś jest na rzeczy. Dziewczynek chyba to nie dotyczy (a może w mniejszej skali), bo nie znam takiej, która nosiłaby imię Mamy. Dawno, dawno temu w rodach arystokratycznych była taka tradycja, podobno jeszcze się uchowała. Więźniowie podobno mają też taki zwyczaj.
Babcia mówiła mi kiedyś, że jeśli da się imię po Ojcu, to wkrótce zostanie tylko jeden (śmierć? rozwód?). Za wiele prawdy pewnie w tym nie ma, ale zniechęcić trochę może... 
Zastanawiam się tylko, czy Dziecko nie będzie za mocno utożsamiane z Ojcem, nie zaburzy to właściwych relacji między nimi... Czy ten "mały" będzie traktowany poważnie przez otoczenie, czy będzie miał szansę spoważnieć w dorosłym życiu? Czy inni postrzegają go przez pryzmat Ojca? 
Jak on sam będzie o sobie myślał?
I co z korespondencją? Jak uniknąć wątpliwości?
Przypomniał mi się pewien żarcik. To tak na rozluźnienie ;)
 "Wywiad do kamery z matką wielodzietną mającą siedmiu synów:
- Jak ma na imię najstarszy syn?
- Stefan.
- A drugi syn?
- Stefan.
- Aha... A trzeci syn?
- Stefan.
- Eee... a kolejny?
- Stefan.
- To każdy jest Stefan...?
- Każdy jest Stefan.
- To jak pani ich woła?
- Jak to jak? Po nazwisku!"
To też jest jakieś rozwiązanie ;)
Ja wolałabym jednak, żeby nazwisko pozostało to samo, a imiona już niekoniecznie. 
Zdarzało nam się żartobliwie mówić do naszych Chłopaków - Maciek, Franek, Józek... (bez urazy dla nikogo), ale później zastanowiłam się nad tym. Przecież wybraliśmy inne imiona, więc po co mieszać?
Chłopcy mają po jednym imieniu, ale takim dłuższym, żeby nie było za mało ;) 
Nazywajmy rzeczy po imieniu. Ludzi też nie zaszkodzi.

Chcecie poznać historię Mikołaja i Mateucha, Mateusza? ;)


Czasami wystarczy na kogoś tylko spojrzeć i wszystko staje się jasne, jakby imię było wypisane na twarzy. U nas nie było to takie oczywiste.
Rodzina trzymała mnie w przekonaniu, że urodzę Córkę. Nawet jakaś wróżka podobno to potwierdziła... Na USG nie można było jeszcze za wiele określić, więc zaczęłam zastanawiać się nad imieniem. To wcale nie takie łatwe. Przejrzałam cały kalendarz, otworzyłam mnóstwo kart w przeglądarce internetowej, poczytałam trochę o znaczeniu imion.
Do tego doszły jeszcze wymysły Kobiety (nie ma lekko!) w Ciąży (bez dyskusji). 
Uparłam się, że imię powinno zaczynać się na "M", mieć trzy sylaby i nie zawierać "r". Mogłoby mieć ujmującą historię i nie kojarzyć się od razu z jakimś pieskiem czy kotkiem.
Trochę czasu minęło, zanim ostatecznie byłam gotowa zdecydować się na Milenę. Nie dopuszczałam myśli, że może być Syn - do czasu, gdy...
miałam sen, proroczy sen! Brzmi trochę niewiarygodnie, ale tak było. Śniło mi się, że pojechaliśmy na USG w 3D do innej przychodni-mieliśmy poznać płeć. Lekarz wskazał palcem na monitor i zapytał, czy widzę, co to jest. Z niedowierzaniem dopytałam-Chłopiec? Usłyszałam, że nie ma wątpliwości, będzie Syn. Rano byłam trochę zdezorientowana. Po południu mieliśmy zaplanowaną wizytę. Pojechaliśmy i było identycznie! Dokładnie tak, jak w moim śnie! Nie mieliśmy jeszcze wybranego imienia. Zaczęłam intensywnie o tym myśleć. W drodze do domu zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zakupy. Stałam cierpliwie w kolejce po wędliny w małym sklepiku na ryneczku. Otworzyły się drzwi i do środka weszła pani z małym chłopcem w spacerówce. Sprzedawczyni podniosła wzrok i radośnie powiedziała "O! Mikołaj przyjechał!". Utkwiło mi to na tyle w pamięci, że przez całą powrotną drogę zastanawiałam się - może Mikołaj? Nie byłam przekonana, szukałam dalej... Następnego dnia, w przerwie między zajęciami, spotkałam koleżankę na pracowni. Pytała, czy znam już płeć. "Chłopak" - tylko tyle powiedziałam i nie kontynuowałam rozmowy. Wieczorem dostałam SMSa o treści: "jakby co, Mikołaj to ładne imię". Było jeszcze kilka sytuacji, po których doszłam do wniosku, że musi być Mikołaj, bo prześladuje mnie to imię...
Warunki w zasadzie były spełnione ;)

Przy Mateuszu nie miałam żadnych przeczuć, dziwnych snów itp. Czas leciał o wiele szybciej. Jedyne imię, które nie brzmiało zupełnie obco, w dodatku spełniało wszystkie kryteria i miało patrona - to właśnie Mateusz. Przed świętami rozmawiałam z moim menagerem. Między firmowymi sprawami wtrącił, że też ma Syna, po czym dodał: "Jutro mój Mateusz ma urodziny, fajny chłopak". W międzyczasie w pracy pojawiło się trzech ochroniarzy o takim imieniu... Sama też miałam kilku kolegów, którzy mieli tak na imię. Przez to nabrałam tylko wątpliwości, ale czasu było coraz mniej. Zaraz po porodzie, położna zapytała jak miał na imię Dziadek. Mówiłam, że dopiero co byłam na pogrzebie... (klik i trafisz w mig). Ale nie, nie chciałam utożsamiać ich ze sobą, szukać pocieszenia w ten sposób. Został Mateusz

Według Mikołaja i tak póki co jest "Kojaj" i "Teusz"...
Na "Mi-" i "Ma-" jeszcze przyjdzie czas, choć jako oddzielne słowa, zna je aż za dobrze ;)
Wczoraj oba były w użyciu przy spotkaniu z Brodatym...


U nas prezenty już rozdane, a Mikołaj mieszka pod tym samym adresem...



EDIT: Jak mogłam, jak mogłam zapomnieć?! 
Nie napisałam o dwóch sytuacjach. Teściowa zadzwoniła do mojego Męża, żeby zapytać, czy wybraliśmy już imię, bo nie chciałaby nic sugerować, ale może Mikołaj? Kilkanaście miesięcy później była ta sama sytuacja, tylko "A może Mateusz?". A my imiona mieliśmy już wtedy wybrane... Dokładnie takie! I nie mówiliśmy jeszcze nikomu. Ktoś miał nosa...


t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

czwartek, 1 grudnia 2016

Świąteczne gwiazdeczki

Zaczął się już grudzień. Pewnie gdybym miała telewizor, nie udałoby mi się ominąć przekazu, że "coraz bliżej Święta". W sklepach, co prawda, już dawno się zaczęło istne szaleństwo. Ale w myśl zasady "Zachowaj spokój, Mamo", nie ma się co spieszyć. Ze spokojem zagniatamy pierniczki, dając im czas na leżakowanie. Nam też nie zaszkodzi trochę odpocząć ;) 

Krok 1 - Sprawdzamy, czy mamy:
><> pół kostki masła,
><> pół szklanki naturalnego miodu (u nas lipowy),
><> pół szklanki cukru trzcinowego zmielonego na puder,
><> 2 łyżki syropu klonowego,
><> 1 szklankę mąki pszennej,
><> 1 szklankę mąki żytniej,
><> 1 duże jajko,
><> 2 łyżki kakao,
><> 1 łyżka cynamonu,
><> szczypta kardamonu i mielonych goździków.

Krok 2 - Działamy!
Masło, miód, syrop i cukier podgrzewamy do momentu, aż się ze sobą połączą (mieszamy, mieszamy!).


Roztopione słodkości łączymy z mąką w dużej misce. Do żółtka dodajemy kakao i pozostałe przyprawy.


Mieszamy do uzyskania jednolitej masy, po czym przekładamy do dużej miski i zagniatamy szybko ciasto.

Ubijamy pianę z białka i dodajemy do ciasta.

Delikatnie łączymy. Odkładamy ciasto do lodówki na min. 3 godziny (a najlepiej na kilka dni, nie ma pośpiechu).


Rozwałkowujemy ciasto i formujemy cieniutkie gwiazdeczki. W międzyczasie włączamy piekarnik (pozycja góra-dół, 180 stopni C).


Gwiazdkujemy, aż zapełni się cała blacha, wyłożona papierem do pieczenia.


Blachę z ciastkami wkładamy do nagrzanego piekarnika (środkowy poziom) i ustawiamy czas: 8 minut (jeśli pierniczki są grubsze, to mogą piec się chwilę dłużej). Gwiazdkujemy dalej... (Wyszły nam w sumie 3 tury).


Po upieczeniu przekładamy ciasteczka na talerz i czekamy aż ostygną, odważni ryzykują ;)


Krok 3 - Zjadamy lub chowamy :)
Tym razem proponuję schować do puszki i poczekać aż pierniczki skruszeją (kilka można zjeść, jest duuużo!). Za jakiś czas można zabrać się za dekorowanie - to jedna z najprzyjemniejszych czynności (nie biorąc pod uwagę konsumpcji) ;)

Wspaniałych przygotowań!
t<><
[klik i na fb trafisz w mig]