poniedziałek, 31 października 2016

Listopad mnie dopadł

Sezon dyniowy w pełni - trudno nie zauważyć. Dynie królują na większości witryn sklepowych. 
Można ugotować zupę dyniową na obiad albo zrobić hallowenową dekorację (nikt nie zabroni skorzystania z obu możliwości). Każdy postąpi jak uważa, nie wnikam.

Jeszcze październik dobrze się nie skończył, a już czuć "grobową" atmosferę.
Promocje na znicze prawie w każdym markecie, a gdzie nie spojrzysz, tam chryzantemy - wszystkie możliwe odmiany.
Myślę, że wyścigi, który grób będzie bardziej "zastawiony" nie mają najmniejszego sensu. 
Co powiedzą sąsiedzi, też jest mało istotne.
Dopóki pamiętamy o zmarłych, dopóty nie umarli.
Do niedawna nie miałam pojęcia, co to znaczy, gdy odchodzi ktoś bliski...
Miałam świadomość, że jedni żyją dłużej inni krócej. Nie ma reguły.

Wiedziałam doskonale, że mojemu Dziadkowi zostało już mniej niż więcej. Powoli opadał z sił, wypalał się. Z trudem podnosił się z łóżka, niewiele mówił, ale był.
W pewnym sensie zastępował mi Ojca. Spędzał ze mną dużo czasu, gdy byłam mała. Wiedział jak mnie uspokoić. Wystarczyło, że włączył gramofon, wziął mnie na ręce i kołysał w rytm "Maryna gotuj pierogi". Nie wstydził się pójść z wózkiem przez wioskę, zmienił pieluchę w razie potrzeby. 
Nie słuchał, co ludzie o tym myśleli. Miał swoje zdanie.
Bardzo chciałam mieć kucyka, śniłam o nim, więc Dziadek przywiózł mi konia. To nic, że na biegunach (innego pewnie trudno byłoby przemycić PKSem). I tak dbałam o niego prawie jak o żywe stworzenie. Za to Dziadek miał siłę jak prawdziwy koń! Ciągnął moje sanki po trawie i błocie, gdy niespodziewanie stopniał śnieg. Wszystkie dzieci z okolicy uwielbiały, gdy przyjeżdżał i żartował. Tylko On umiał dotknąć brodą nosa! Z przejęciem słuchałam, jak opowiadał o wojnie. Był moim bohaterem. Niczego się nie bał. Widziałam, jak pogonił lisa, który polował na kury. 
Dziadek spełniał moje dziecięce marzenia. Nie mówił, że coś jest głupie, za drogie, niepotrzebne...
Obiecywał, że zwiedzimy razem cały świat. Pojechaliśmy pociągiem do Rzeszowa i do Warszawy. Mogliśmy przez wiele dni być poza domem, z Dziadkiem czułam się bezpiecznie. Zobaczyłam wiele nowych miejsc. Pokazał mi swój rodzinny dom, rodzinę, przyjaciół, swój świat. Nie potrzebowałam więcej. 
Dziadek był zawsze chętny na wyjazd. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zawsze pierwszy się wyszykował i siedział przy oknie na małym krzesełku z dużą torbą u boku. Pierwszy też kończył wizytę. W najmniej oczekiwanym momencie podnosił się do wyjścia ze słowami "dobra, zbieramy się". Czasami szedł do samochodu i czekał na resztę. Mówił, że trzeba wracać do pieska i kotka. Traktował ich jak przyjaciół.
Później Dziadek jeździł już tylko rowerem, na krótkie dystanse. Codziennie ta sama trasa - po gazetkę, landrynki i papieroski. 
W końcu przesiadł się na wózek. Zaprzyjaźnił się też z jedną (drewnianą) laską - ale tylko z konieczności - odnalazł się w roli wdowca, nie chciał "starej torby". Zawsze mówił to, co myśli. Był bezpośredni. Nie potrzebował zębów, twierdził, że w życiu już swoje zjadł. Starzał się, ale nie gorzkniał (może przez nadmiar słodyczy?).
Przynosiłam czasem coś do poczytania, landrynek nigdy nie brakowało. Paliło się już tylko w piecu. 
Po moim Ślubie usiadł jeszcze na dwóch kołach. Zawsze wybierał nietypowe miejsca, by odpocząć.
Nigdzie nie ruszał się bez kaszkietu i bawełnianej chusteczki. 
W Dzień Dziadka dowiedział się, że będzie Pradziadkiem. Pamiętam te błyszczące oczy i drżący głos... Niecierpliwie czekał na Małego Misia. Nie bał się wziąć nawet tyci Maluszka na kolana. 
Jechali na tym samym wózku. Dobrze się razem czuli. Noga na nogę...

Z czasem Miś stanął na własne nogi. Dziadkowi było już zbyt ciężko.
Codziennie przychodziliśmy na chwilę, niekoniecznie porozmawiać. Były dni, kiedy milczeliśmy.
Dziadek jak tylko dowiedział się o Małym Mniejszym - dopytywał, kiedy w końcu urodzę. Martwił się i troszczył o nas. Sam odbierał swoje Dzieci podczas porodu. Mówił, że jak zrobi się ciepło, to pojadą razem na spacer. Czekał, czekał... i nie doczekał.
W Wielki Piątek odsłoniłam rolety i zobaczyłam karetkę na podwórku. Osłupiałam. Poczułam tylko jak łzy płyną mi po policzku. Wiedziałam już wszystko. Święta nie były już takie same. Kilka dni później stałam w drzwiach kaplicy. Nie dałam rady wejść do środka. Chciałam zapamiętać żywego Dziadka, jak się śmieje i podśpiewuje. W momencie zamykania trumny podniosłam oczy i zdążyłam zauważyć Jego twarz. Chciałam tego uniknąć, ale wyszło inaczej. Był uśmiechnięty. Czułam, że chciał już odejść. To był ten czas.

Wróciłam do domu i nie mogłam przyjąć do wiadomości, że nie poczekał, że Mały Mniejszy nie pozna Pradziadka... Kilka godzin później urodziłam. Poród był ekspresowy, nie docierało do mnie, że już po. Nie sądziłam, że można czuć się tak dobrze. Mogłam robić dosłownie wszystko. Dziadek chciał czuwać nade mną. Wiem, że mnie nie zostawił. Może minął się z Małym, gdzieś w połowie drogi.
Równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana.
Starszak jak zwykle pobiegł przodem do małego pokoiku. Zrobiło mi się przykro, kiedy zobaczyłam jak stoi zdezorientowany i woła "Dziaaaaaadzia!" - zostało tylko puste miejsce...
Nadal mam wrażenie, że Dziadek tam jest, chrząka i pokasłuje od czasu do czasu. W moich myślach ciągle żyje.
Zachowałam zdjęcia i wiele pięknych wspomnień, którymi na pewno podzielę się z moimi Chłopcami.
Dbajmy o tych, którzy są wśród nas, by nie odeszli zbyt szybko.

czwartek, 27 października 2016

Jak przetrwać burzę?

Maleńkie rąsie, stópeńki...
Godzinami można wpatrywać się w słodkie minki, które rozczulą największego twardziela. 
To działa jak hipnoza.
Miniaturowy człowiek, ogromna siła!

Gdyby tak można było zatrzymać czas, żeby Okruszek zawsze był tyci, dużo spał i się uśmiechał... Tyle słodyczy! Ale co za dużo... ;)
Każda Mama (prędzej czy później) przekona się, że nie zawsze jest słodko. 
W pierwszym roku życia Niemowlę bardzo intensywnie się rozwija (zarówno fizycznie jak i psychicznie). Może nie postawi jeszcze pierwszego kroku, za to na pewno zrobi siedem skoków (układ nerwowy nie rozwija się płynnie). Pojawiają się tzw. skoki rozwojowe
podczas których nabywane są nowe umiejętności:
><> 5 tygodni po urodzeniu: wrażenia (wyostrzenie wszystkich zmysłów),
><> 7-9 tygodni: wzory (odkrycie powtarzających się wzorców i własnych rąk),
><> 11-12 tygodni: niuanse (dostrzeganie detali)
><> 14-19 tygodni: wydarzenia (rozumienie zdarzeń - krótkich sekwencji),
><> 22-26 tygodni: relacje (rozróżnianie ludzi, lęk separacyjny),
><> 33-37 tygodni: kategorie (dzielenie świata na grupy, rozwój inteligencji),
><> 41-46 tygodni: sekwencje (zgłębienie i tworzenie sekwencji za pomocą wszystkich zmysłów, początki asertywności - "nie" na porządku dziennym).

Każdy taki skok trwa od kilku dni do kilku tygodni (z czasem stają się dłuższe). Poprzedzony jest "burzliwym" okresem (płaczliwość, brak apetytu, problemy z zasypianiem i niespokojny sen), połączony często z regresem - czasami potrzebny jest mały kroczek w tył, by zrobić duży skok do przodu. Dwoma małymi nie pokona się przepaści. ;)
Skoki rozwojowe są związane z rozwojem mózgu, dlatego nie można trzymać się kurczowo powyższych liczb (Wcześniaki będą przechodziły każdy skok odpowiednio później). Trzeba jeszcze mieć na uwadze, że przecież to tylko prognoza...

Pierwszy rok minie niepostrzeżenie. Trzeba iść dalej, najlepiej z parasolem.
Później nie będzie wcale stabilnie. Dalsza droga w kierunku dorosłości nie jest prosta. 
Wydłuża się jedynie czas między kolejną zmianą "pogody".

Deszcz łez czasem jest potrzebny. Nawet piosenka brzmiałaby dziwnie "Więc chodź pomaluj mój świat (tylko) na żółto", nie można zupełnie wymazać niebieskiej kredki.
Małemu Podróżnikowi nie jest łatwo. Rodzice powinni być tego świadomi, zwłaszcza gdy słoneczko zachodzi za chmurkę i gromy lecą z naszego dotychczasowego nieba. Co robić?
Jak przetrwać burzę?
Odpowiedź kryje się w pytaniu. Po prostu - przetrwać - przeczekać. Znowu wyjdzie słońce.

Cierpliwości może brakować zarówno Dziecku jak i Rodzicom. Przypomnę jednak najważniejszą zasadę:
Zachowaj spokój, Mamo.
Powtarzam to sobie bardzo często. Nie zawsze dociera ;)
Maluszek może nie radzić sobie z emocjami. My powinniśmy.
Na agresję nie wolno odpowiadać agresją, bo dobrze się to nie skończy. Nawet w ekstremalnych sytuacjach, postaraj się zachować zimną krew i stalowe nerwy ;) Atak histerii nie jest zaplanowany z wyrachowaniem i wymierzony w Ciebie, by uprzykrzyć życie. Dziecko ma prawo do złości i łez, nie urodziło się z odpornością na stres. Zamiast zmuszać do tłumienia emocji, pozwól na krzyk i płacz. To też jest potrzebne. Próby wyciszenia nie mają wtedy sensu, bądź cierpliwa. Zadbaj przede wszystkim o bezpieczeństwo, mocno przytul. Możesz sięgnąć po ostatnią chustę ratunku (klik i trafisz w mig), ale nie gwarantuję, że pomoże. Dużo rozmawiaj - nie tylko mów, ale przede wszystkim słuchaj - obserwuj i wyciągaj wnioski. Nakazy i zakazy zostaw kierowcom. Składaj propozycje, pozwól wybierać, pokazuj ciekawe alternatywy... nie decyduj o wszystkim sama. Człowiek to nie komputer, który wykonuje polecenia. Control+Alt+Delete nie zadziała.

Zastanawiałaś się, z czego wynika zachowanie Twojej Pociechy? Dziecko chłonie jak gąbka i odbija jak lustro. Naśladuje Ciebie. Dajesz przykład. Pamiętaj o tym.

Zaczęliśmy dość skomplikowany etap. Trzy miesiące temu Starszak zdmuchnął dwie świeczki. 

Zauważyłam wyraźny regres, który może mieć coś wspólnego z zazdrością o Małego Mniejszego. 
"Bunt 2-latka" przypada w "okresie równowagi"? Teoria teorią, a życie życiem ;)
"Stary niedźwiedź mocno śpi", a Małego Misia rozpiera energia. Jest coraz bardziej samodzielny ("Kojaj siam") oraz pomocny ("Kojaj maga"). Troszczy się o Brata - do tego stopnia, że chciałby mnie we wszystkim wyręczyć. Pewnie znasz powiedzenie o nadgorliwości i wiesz, o co chodzi ;)
Odkąd "Kojaj" ma świadomość własnego zdania - podkreśla je na każdym kroku. Często protestuje, także dla zasady.  "Nie, nie, nie..." nawet wbrew swojej woli. Za to w drugą stronę - zakazy działają jak płachta na byka. Lepiej ugryźć się w język i pozwolić na realizację dziecięcego planu (oczywiście z eskortą, by nie zagrażać życiu lub zdrowiu). Starszak chce czasem "siam" umyć naczynia, zrobić kanapkę, przetransportować Brata, zadzwonić do Cioci, podłączyć drukarkę, nosić drewno, wejść na drabinę lub duży rower... Mogłabym przez cały dzień chodzić za nim jak cień i zaczynać wypowiedź od "NIE" (nie ruszaj, nie dotykaj, nie wolno, nie podnoś, nie wchodź, nie...). Chciałabyś taki całodobowy monitoring i multum ograniczeń? Brzmi słabo. 
Myślę, że warto chwilę poczekać, nie zakładać nic z góry. Może się okazać, że chodziło o coś zupełnie innego niż nam się wydawało. Zaufanie, zaufanie. Dziecięce intencje pewnie nie są złe, tylko nie zawsze wszystko się udaje. Potrzeba więcej zrozumienia i uwagi.
Jakiś czas temu z pełną satysfakcją Starszak wołał mnie po imieniu. Co chwilę słyszałam: "Aniaaaa!". Szybko opanował obce języki. Ja dopiero niedawno dowiedziałam się, że po węgiersku Anya = Mama. Starzeję się.
On też już młodszy nie będzie. 

Doświadczyłam nie raz i nie dwa, że spokój naprawdę może być kluczem do sukcesu.
Szkoda, że mam takie niedobory ;) Za dużo upartości, za mało cierpliwości... 
Czasem w życiu pomoże, innym razem zaszkodzi.

"Miś jest bardzo grzeczny dziś" - sprawdza się, gdy wszystko idzie po misiowej myśli ;) 
Też jest zawzięty i łatwo nie odpuści. Myślisz, że podziwia wielkiego muchomora?
 
Skądże! W żadnym razie! 
To tylko sypiący się błotnik starego ciągnika. Nie dało się minąć obojętnie...

Jak Miś już coś postanowi, to nie ma mocnych. Kogoś mi przypomina...

t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

poniedziałek, 24 października 2016

Winietki

Idąc imprezowym tropem - prezenty już rozpakowane (klik i trafisz w mig), 
a gości trzeba gdzieś usadzić ;)

Bywało już tak, że goszcząc dwie osoby, pojawiało się zakłopotanie - które miejsce zająć? 
Przy rodzinnych uroczystościach do stołu siada zwykle jeszcze więcej niezdecydowanych osób.

Myślę, że winietki nie są zbędnym  dodatkiem, naprawdę ułatwiają życie! 
Poza tym wpisują się w część dekoracji oraz zostają gościom na pamiątkę ;)
Można zamówić wydrukowane, małe karteczki albo zaprojektować i zrobić samodzielnie coś prostego, ale wyjątkowego. Polecam drugą opcję! 
Nie trzeba wielkich zdolności, liczą się chęci ;)
U nas były już:
><> serduszka

Nasze weselne serdusieńka. Szpikulce można wbić w kolorowe muffinki lub włożyć do kieliszków ;)

><> skrzydełka

Anielskie skrzydełka były dekoracją na chrzcinach starszego Aniołka.

><> wizytówki

Takie karteluszki opierały się o talerzyki podczas starszakowego roczku. 

><> misiaczki

Na chrzcinach Małego Mniejszego pojawiły się misie do schrupania, które już znacie 
(klik i trafisz w mig). Ciasteczka nie muszą być koniecznie klonowe, mogą być też zwyczajne - cukrowe.

I to by było na tyle... cdn. pewnie niebawem ;)
Za niecałe pół roku szykuje się kolejna okazja - trzeba wymyślić coś roczkowego. 
Może tym razem, to właśnie Ty mnie zainspirujesz? ;)

t<><
[klik i na fb trafisz w mig]

czwartek, 20 października 2016

Klonowe misie

Byliśmy na długim, jesiennym spacerze. Po drodze znaleźliśmy kilka skarbów.

Żołędzie i kasztany nie były najlepszym odkryciem. Za bardzo przypominały Starszakowi orzeszki. Zdenerwował się tylko, że nie można ich zjeść... Jak mantrę powtarzał: 
"Mamaaa, pukaj rzeszki! Ojaj jeść!". Miałam twardy orzech do zgryzienia, tzn. kasztana. 
Na szczęście, uwagę odwróciły kolorowe liście. Nikt nie chciał ich konsumować. Liście są OK.

Jeszcze nie listopad, a drzewa robią się powoli wybrakowane. Na ziemi leży całe mnóstwo kolorowych liści, ale te "u góry, u góry!" na pewno są inne. Przecież to liście klonowe, 
a nie klonowane.

Jakie by nie były, liście życia nie osłodzą... 
Za to syropem klonowym żaden Miś nie pogardzi ;)

Urocze, kruchutkie misiaczki. Nie rumienią się zbytnio podczas pieczenia, to typ polarny 
(w makowym kubraczku) ;) Rozkoszne i słodkie, nie potrzebują miodu.
Pieką się szybciutko, choć w stanie surowym podobno też smakują...
Z poniższego przepisu wychodzi ok. 80 sztuk (na dwie piekarnikowe blachy). 

Niezależnie od pogody - pora zakasać rękawy i zajrzeć do kuchni!


Krok 1 - Sprawdzamy, czy mamy:


><> 1 kostkę masła klarowanego (200 g)
><> pół szklanki syropu klonowego
><> 2 jajka, a właściwie żółtka (trafiło się duże jajo z 2 żółtkami!)
><> 300 g mąki pszennej

><> 100 g mąki ryżowej
><> szczyptę sody oczyszczonej
><> 2 łyżki śmietany 18 %
><> foremki i wykałaczkę
><> sezam lub mak do posypania (Pomocnik nie pozostawił mi wyboru - wymieszał sezam z makiem)



Krok 2 - Działamy!


Łączymy masło, żółtka i syrop klonowy. Po chwili przekładamy wszystko do miski z suchymi składnikami (mąka z sodą) i mieszamy. Dodajemy śmietanę i zagniatamy ciasto.



Miskę przykrywamy talerzem i odkładamy na moment do lodówki. W tym czasie robimy miejsce na blacie, wyciągamy blachy, które wyścielamy papierem do pieczenia. Bierzemy foremki i angażujemy Pomocnika :)



Ciasto zrównujemy niemalże z blatem - spłaszczamy na grubość ok. 0,5 cm, w wersji "wypasionej": do 1 cm.



Przystępujemy do najbardziej wyczekiwanego "misiowania" ;)



Pilnujemy, aby żadne ciastko nie zaginęło w transporcie i w całości dotarło na blachę.



Niecierpliwy Pomocnik liczył nie tylko na kruche ciasteczka, ale także na moją skruchę. 
Jeśli zbyt wcześnie usłyszysz: "Mmmm... dobeee!" - to znak, że coś się dzieje. Bądź czujna ;)



Gdy cała blacha zapełni się misiami, przerwijcie na chwilę produkcję i schowaj ciastka do lodówki. Możecie kontynuować "misiowanie" albo wybrać inną foremkę. 
W międzyczasie włączamy piekarnik (pozycja góra-dół, 200 st. C).



Zamieniamy blachy (pierwszą wyciągamy, drugą wkładamy do lodówki) i dekorujemy misie z pierwszej tury. Jeśli Pomocnik zechce współpracować, możecie wydziubać wykałaczką łapki, futerko, nosek, oczka... (byle nie własne) ;)



Wkładamy blachę do nagrzanego piekarnika (środkowy poziom) i ustawiamy czas: 5 minut. Zabieramy się do dekorowania drugiej tury, wierzch ciastek można posmarować syropem klonowym albo białkiem. Gdy piekarnik zacznie alarmować - wyłączamy grzanie od góry (żeby misie zostały jasne), ustawiamy czas: 10 minut. Po upieczeniu przekładamy ciastka na kratkę i czekamy aż ostygną. Z drugą blachą postępujemy w ten sam sposób.



Krok 3 - Zjadamy lub chowamy :)

Najlepiej smakują zamaczane w syropie klonowym! "Mmmm... dobeee!" ;)
Można zrobić też wersję brunatną - wystarczy posypać kakao.


Smacznego!
t<><

[klik i na fb trafisz w mig]